czwartek, 18 września 2014

Rozdział 2



Rano, a przynajmniej tak przyjęłam, podano mi jedzenie. Na posiłek składały się tosty z masłem orzechowy i dżemem, szklanka mleka i sok pomarańczowy. Nie mogłam narzekać, że moi porywacze mnie źle karmili. W ogóle przypuszczałam, że nie jestem traktowana jak więzień, ale jako obiekt badań. Erick dobitnie mi to uświadomił poprzedniego dnia. Po zjedzeniu nie wiedziałam co mam robić usiadłam i spokojnie wpatrywałam się w ścianę naprzeciwko. Prawda jednak wyglądała tak, że ani trochę nie byłam spokojna. Byłam jednocześnie cholernie przerażona i wściekła.

Whistler porwał mnie i zamierzał przeprowadzić na mnie jakieś badania co napawało mnie jeszcze większym strachem niż samo porwanie.

Jasne, wiedziałam zawsze, że jestem nieco inna. Potrafiłam robić rzeczy, których nikt nie mógł. Zazwyczaj starałam się nie używać tej „przypadłości”, ale w momentach wyjątkowego stresu potrafiłam stłuc szklanką siłą woli albo zerwać wszystkie papiery z tablicy korkowej stojąc po drugiej stronie pokoju.

W zdenerwowaniu podrapałam prawy nadgarstek na którym widniał tatuaż, dwie ozdobne litery „A” i „P”- moje inicjały. Na lewym natomiast widniały trzy ptaki, dwa większe, jeden mniejszy.

Pamiętałam doskonale w jakich okolicznościach zrobiłam oba z nich. Pierwszy, kiedy miałam dziesięć lat, czyli pięć lat po śmierci rodziców i wyprowadzce z Bułgarii, a trzy i pół roku po śmierci mojej niani z którą przeprowadziłam się do Stanów i zwykłam ją nazywać po prostu ciotką. Dzień, w którym zrobiłam sobie tatuaż z inicjałami poprzedzał ten w którym miałam zostać adoptowana przez nowych rodziców – Karen i Benedicta. Oboje byli najlepszymi ludźmi jakich spotkałam zaraz po ciotce Rhyse i rodzicach. Już po roku zaczęłam ich nazywać per mamo, tato. Cieszyli się, że tak się zaaklimatyzowałam, zapisali mnie do szkoły i widzieli dla mnie świetlaną przyszłość. Zaakceptowali nawet moją „przypadłość” gdy przez przypadek na ich oczach w trzynaste urodziny zgasiłam świeczki nawet na nie nie dmuchając.

Drugi tatuaż zrobiłam właśnie wtedy, w trzynaste urodziny. Dwa trzy ptaki symbolizować Karen i Benedicta oraz mnie, to, że oni nadlecieli. Oznaczał też także odejście trzech ważnych dla mnie osób: mamy, taty i Rhyse.  

Miałam też tatuaż na ramieniu, który zrobiłam niespełna rok temu, czyli gdy miałam piętnaście lat. Przedstawiał on węża zjadającego swój ogon – Uroboros. Zrobiłam go z powodu wisiorka, jedynej rzeczy jaka pozostała mi rodzicach.

Nadal miałam go na sobie. Dotknęłam go nieco zdziwiona, że Erick mi go nie odebrał. Ale sądzę, że takie małe kółko raczej nie mogło wyrządzić zbyt wielkiej szkody.

Usłyszałam nagły szczęk. Odegnałam wspomnienia na bok i rozejrzałam się czujnie dookoła. Za szybami nadal było ciemno, gdy usłyszałam trzask i z głośników wydobył się głos Whistlera.

– Witaj, Hurricane. Jak się spało?

Warknęłam coś niezrozumiałego. Erick niezrażony kontynuował.

– Dziś twój wielki dzień. Pokażesz nas wreszcie na co cię stać. – Zamilkł na chwilę. Usłyszałam w tle jakieś głos, tupot stup, a następnie głos Whistlera ponownie wypełnił pokój. – Za chwilę znajdziesz się w Sali Prób. Będziesz musiała użyć swoich zdolności, aby odeprzeć atak moich ludzi. Jeśli tego nie zrobisz chip umieszczony w twoim nadgarstku porazi się prądem.

Z zaskoczeniem zaczęłam oglądać swoje dłonie. Wszczepił mi chip? Jak mógł? Bezczelny.

Zacisnęłam szczękę nie mając ochoty odpowiadać.

– Mam nadzieję, że zrozumiałaś – dodał na koniec Erick. Rozległ się cichy trzask informujący, że mikrofon został odłączony.

Siedziałam chwilę niepewna co ze sobą zrobić. Erick nawet nie powiedział jakim cudem dostanę się do tej całej Sali Prób. Nie żebym narzekała na brak rozrywki, czasem nuda się przydaje, ale miałam już trochę dość tej bieli i rażącego światła. Wszystko było lepsze od siedzenia tutaj.

Zastanawiałam się czy gdy będą mnie stąd zabierać dostałabym szansę na ucieczkę. Zawsze dużo ćwiczyłam, byłam silna i wysportowana. Mogłabym powalić strażników – bo byłam pewna, że strażnicy będą – i poszukać wyjścia. A co jeśli tu aż roi się od straży i nie będę miała nawet czasu na szukanie wyjścia. W końcu skoro Whistler to jakaś szycha od paranormalnych zjawisk to może trzyma mnie w jakimś chronionym kompleksie… A co jeśli nie jesteśmy już w stanach? Może wywiózł mnie na Madagaskar? Wtedy ucieczka byłaby trochę trudniejsza…

Nagle rozległ się szczęk podobny do poprzedniego przerywając moją gonitwę myśli. Odrzuciłam wszystkie głupoty, które wykreował mój mózg i skupiłam się na chwili obecnej. Gdy przyjdzie czas na działanie, będę działać.

Podłoga pode mną poruszyła się. Zerwałam się na równe nogi i wielkimi oczami wpatrywałam w koło, które oderwało się od podłogi i wzniosło mnie na kilka centymetrów. Chciałam już spytać co to jest, gdy platforma ruszyła w dół, a z moich otwartych ust wyrwał cię cichy krzyk. Jechałam tak szybko jak na roller coster. Gdy straciłam równowagę i poleciałam na ścianę okazała się być zrobiona ze szkła. Skierowałam zwój wzrok na górę, gdzie zamiast otwartej przestrzeni było takie same koło jak na dole. Więc winda.

Powstrzymałam czarne myśli napływające mi do głowy i skupiłam się na analizowaniu swoich paznokci u nóg.

Kiedy winda stanęła zarzuciło mną na szybę. Uderzyłam w nią szczęką tak mocno, że poczułam wszystkie zęby. Gdy odkleiłam się od szyby ujrzałam ziejący przede mną otwór prowadzący do jasno oświetlonego pomieszczenia.

Nie chcąc dłużej zostać w tej diabelnej windzie wyszłam czym prędzej w stronę światła. Zaszczypało mnie w oczy po kontakcie ze światłem jeszcze jaśniejszym niż w mojej celi. Gdy wzrok przyzwyczaił mi się do światła mogłam się rozejrzeć w około. Pomieszczenie przypominało wyglądem salę gimnastyczną. Podłoga była wyłożona szarym linoleum z namalowanymi białymi liniami jak na boisku. Ściany były wszystkie ze szkła jak w pokoiku. Natomiast sufit był koloru czystej bieli. Mogłoby to być boisko go gry w piłkę nożną albo kosza gdyby nie oczywisty brak bramek i koszy.

Domyśliłam się, że to musi być ta Sala Prób. I nici z mojego planu ucieczki. We wnętrzu dosłownie gotowałam się ze wściekłości, ale szybko wyparowała, gdy podłoga po drugiej sali poruszyła się. Zsunęła się w dół ukazując otwór z którego zaczęli się wyłaniać ludzie. Każdy był ubrany w moro strój, keflarową kamizelkę i kask z goglami. Przez ramię przełożony miał karabin maszynowy. Zdążyłam naliczyć dziesięciu zanim zaczęłam panikować. Ustawili się w równym szyku po czterech w rzędzie, gdy z wnętrza wynurzyło się jeszcze sześciu. Czyli razem było szesnastu.

Poczułam ściskanie w dołku. Powoli docierała do mnie groza całej sytuacji, której nie wyczułam jeszcze wczoraj, ani nawet dziś rano.

Zostałam porwana przez szaleńca, który chce eksperymentować na mnie z powodu mojej energii psychicznej. Postanowił mnie przetestować napuszczając na mnie uzbrojoną armię – szesnastu ludzi z karabinami przeciwko jednej bezbronnej dziewczynie. Nie miałam nawet pojęcia czy nadal jestem w Nowym Jorku. Ba, czy nadal jestem w Ameryce.

Z sufitu dobiegł głos Erick Whistlera.

– Jesteś w Sali Prób – powiedział oczywistość. – Tych szesnastu uzbrojonych ludzi to test dla ciebie. Na sygnał klaksonu odbezpieczą broń i przygotują do strzały, a na gwizd wystrzelą do ciebie pierwszą serię. – Zmroziło mnie. Stałam jak skamieniała omiatając spojrzeniem ludzi przede mną.

– Jestem bezbronna – wyszeptałam tak cicho, że byłam pewna, że Whistler tego nie usłyszał. On jednak odpowiedział:

– Nie jesteś bezbronna. Jesteś Hurricane. Pokarz mi co potrafisz – po tych słowach wyłączył mikrofon.

Mierzyłam spojrzeniem ludzi z bronią. Błagałam, aby był to tylko sen. Zaciskałam oczy i otwierałam się, ale oni nie chcieli zniknąć.

Parę razy po śmierci rodziców, a potem ciotki Rhyse myślałam o śmierci. Zastanawiałam się czy to byłoby wreszcie dla mnie ukojenie. Koniec nędznego żywota, koniec tego wszystkiego zła. Ale nigdy nie odważyłam się nawet spróbować popełnić samobójstwa. Bo prawda była taka, że chciałam żyć. Chciałam żyć i cieszyć się życiem, mieć wymarzoną pracę, rodzinę, dzieci, a nawet wnuki. Nigdy nie byłam wzorową dziewczynką, robiłam złe rzeczy, ale nigdy nie zasługiwałam na śmierć.

Śmierć ma sens tylko dla ludzi, którzy namiętnie kochali życie. Umierać nie mając z czym się rozstawać?! Jak powiedział Emil Cioran. Kochałam życie, ale nie namiętnie, a bardzo chciałam tego doświadczać.

Usłyszałam klakson.

Odbezpieczyli karabiny i wymierzyli prosto. Nie wszystkie były skierowane w moją stronę, ale zapewne był to przemyślany manewr, bo w ten sposób nie mogłam uciec przed gradem kul w żadną stronę. Zauważyłam też, że niektórzy w rzędzie z tyłu celują w dół. Nie miałam jak uciekać. Dlatego stałam jak słup soli przerażona tym co za chwilę może się stać.

Zacisnęłam mocno oczy. Nie, to nie mogła być prawda. To był tylko jakiś koszmarny sen. Tak naprawdę leżałam w łóżku w domu, z rodzicami za ścianą. Zamrugałam, ale nic się nie zmieniło.

Gwizd.

Z przerażeniem patrzyłam jak place uzbrojonych ludzi zaciskają się na spuście, z luf wylatują kule, a potem lecą prosto na mnie. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie.

Zamknęłam oczy nie chcąc patrzeć na swój nieuchronny koniec. Nie byłam tchórzem, nigdy. Byłam gotowana na wszystko – nawet na śmierć. Ale w tym momencie strach był tak wielki, że niemalże znieważyłam swoją dumę… Niemalże.

Rozwarłam momentalnie oczy, aby stawić czoło śmierci. Lecz było już za po wszystkim.

***

No i kolejny rozdział.
Ale czy ktokolwiek to czyta?  :-( Nie widzę żadnych komentarzy pod postami. Jeśli to czytacie to proszę komentujcie chociaż w paru słowach. To daje mi motywację. 

1 komentarz:

  1. Eric, to psychopata. Bohaterka mu mówi, że jest bezbronna, a ten swoje. Chyba musiał się domyśleć, że Aleka nie wiedziała nic o swoich tajemnych mocach? Przynajmniej o ich używaniu na zawołanie...
    Bardzo zaciekawił mnie opis jej najbliższych.:)
    Świetne.

    [szalone-zapiski.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń