Rano,
a przynajmniej tak przyjęłam, podano mi jedzenie. Na posiłek składały się tosty
z masłem orzechowy i dżemem, szklanka mleka i sok pomarańczowy. Nie mogłam
narzekać, że moi porywacze mnie źle karmili. W ogóle przypuszczałam, że nie
jestem traktowana jak więzień, ale jako obiekt badań. Erick dobitnie mi to
uświadomił poprzedniego dnia. Po zjedzeniu nie wiedziałam co mam robić usiadłam
i spokojnie wpatrywałam się w ścianę naprzeciwko. Prawda jednak wyglądała tak,
że ani trochę nie byłam spokojna. Byłam jednocześnie cholernie przerażona i
wściekła.
Whistler
porwał mnie i zamierzał przeprowadzić na mnie jakieś badania co napawało mnie
jeszcze większym strachem niż samo porwanie.
Jasne,
wiedziałam zawsze, że jestem nieco inna. Potrafiłam robić rzeczy, których nikt
nie mógł. Zazwyczaj starałam się nie używać tej „przypadłości”, ale w momentach
wyjątkowego stresu potrafiłam stłuc szklanką siłą woli albo zerwać wszystkie
papiery z tablicy korkowej stojąc po drugiej stronie pokoju.
W
zdenerwowaniu podrapałam prawy nadgarstek na którym widniał tatuaż, dwie
ozdobne litery „A” i „P”- moje inicjały. Na lewym natomiast widniały trzy ptaki,
dwa większe, jeden mniejszy.
Pamiętałam
doskonale w jakich okolicznościach zrobiłam oba z nich. Pierwszy, kiedy miałam
dziesięć lat, czyli pięć lat po śmierci rodziców i wyprowadzce z Bułgarii, a
trzy i pół roku po śmierci mojej niani z którą przeprowadziłam się do Stanów i
zwykłam ją nazywać po prostu ciotką. Dzień, w którym zrobiłam sobie tatuaż z
inicjałami poprzedzał ten w którym miałam zostać adoptowana przez nowych
rodziców – Karen i Benedicta. Oboje byli najlepszymi ludźmi jakich spotkałam
zaraz po ciotce Rhyse i rodzicach. Już po roku zaczęłam ich nazywać per mamo,
tato. Cieszyli się, że tak się zaaklimatyzowałam, zapisali mnie do szkoły i
widzieli dla mnie świetlaną przyszłość. Zaakceptowali nawet moją „przypadłość”
gdy przez przypadek na ich oczach w trzynaste urodziny zgasiłam świeczki nawet
na nie nie dmuchając.
Drugi
tatuaż zrobiłam właśnie wtedy, w trzynaste urodziny. Dwa trzy ptaki
symbolizować Karen i Benedicta oraz mnie, to, że oni nadlecieli. Oznaczał też
także odejście trzech ważnych dla mnie osób: mamy, taty i Rhyse.
Miałam
też tatuaż na ramieniu, który zrobiłam niespełna rok temu, czyli gdy miałam
piętnaście lat. Przedstawiał on węża zjadającego swój ogon – Uroboros. Zrobiłam
go z powodu wisiorka, jedynej rzeczy jaka pozostała mi rodzicach.
Nadal
miałam go na sobie. Dotknęłam go nieco zdziwiona, że Erick mi go nie odebrał.
Ale sądzę, że takie małe kółko raczej nie mogło wyrządzić zbyt wielkiej szkody.
Usłyszałam
nagły szczęk. Odegnałam wspomnienia na bok i rozejrzałam się czujnie dookoła.
Za szybami nadal było ciemno, gdy usłyszałam trzask i z głośników wydobył się
głos Whistlera.
–
Witaj, Hurricane. Jak się spało?
Warknęłam
coś niezrozumiałego. Erick niezrażony kontynuował.
–
Dziś twój wielki dzień. Pokażesz nas wreszcie na co cię stać. – Zamilkł na
chwilę. Usłyszałam w tle jakieś głos, tupot stup, a następnie głos Whistlera
ponownie wypełnił pokój. – Za chwilę znajdziesz się w Sali Prób. Będziesz
musiała użyć swoich zdolności, aby odeprzeć atak moich ludzi. Jeśli tego nie
zrobisz chip umieszczony w twoim nadgarstku porazi się prądem.
Z
zaskoczeniem zaczęłam oglądać swoje dłonie. Wszczepił mi chip? Jak mógł?
Bezczelny.
Zacisnęłam
szczękę nie mając ochoty odpowiadać.
–
Mam nadzieję, że zrozumiałaś – dodał na koniec Erick. Rozległ się cichy trzask
informujący, że mikrofon został odłączony.
Siedziałam
chwilę niepewna co ze sobą zrobić. Erick nawet nie powiedział jakim cudem dostanę
się do tej całej Sali Prób. Nie żebym narzekała na brak rozrywki, czasem nuda
się przydaje, ale miałam już trochę dość tej bieli i rażącego światła. Wszystko
było lepsze od siedzenia tutaj.
Zastanawiałam
się czy gdy będą mnie stąd zabierać dostałabym szansę na ucieczkę. Zawsze dużo
ćwiczyłam, byłam silna i wysportowana. Mogłabym powalić strażników – bo byłam
pewna, że strażnicy będą – i poszukać wyjścia. A co jeśli tu aż roi się od
straży i nie będę miała nawet czasu na szukanie wyjścia. W końcu skoro Whistler
to jakaś szycha od paranormalnych zjawisk to może trzyma mnie w jakimś
chronionym kompleksie… A co jeśli nie jesteśmy już w stanach? Może wywiózł mnie
na Madagaskar? Wtedy ucieczka byłaby trochę trudniejsza…
Nagle
rozległ się szczęk podobny do poprzedniego przerywając moją gonitwę myśli.
Odrzuciłam wszystkie głupoty, które wykreował mój mózg i skupiłam się na chwili
obecnej. Gdy przyjdzie czas na działanie, będę działać.
Podłoga
pode mną poruszyła się. Zerwałam się na równe nogi i wielkimi oczami wpatrywałam
w koło, które oderwało się od podłogi i wzniosło mnie na kilka centymetrów.
Chciałam już spytać co to jest, gdy platforma ruszyła w dół, a z moich
otwartych ust wyrwał cię cichy krzyk. Jechałam tak szybko jak na roller coster.
Gdy straciłam równowagę i poleciałam na ścianę okazała się być zrobiona ze
szkła. Skierowałam zwój wzrok na górę, gdzie zamiast otwartej przestrzeni było
takie same koło jak na dole. Więc winda.
Powstrzymałam
czarne myśli napływające mi do głowy i skupiłam się na analizowaniu swoich
paznokci u nóg.
Kiedy
winda stanęła zarzuciło mną na szybę. Uderzyłam w nią szczęką tak mocno, że poczułam
wszystkie zęby. Gdy odkleiłam się od szyby ujrzałam ziejący przede mną otwór
prowadzący do jasno oświetlonego pomieszczenia.
Nie
chcąc dłużej zostać w tej diabelnej windzie wyszłam czym prędzej w stronę
światła. Zaszczypało mnie w oczy po kontakcie ze światłem jeszcze jaśniejszym
niż w mojej celi. Gdy wzrok przyzwyczaił mi się do światła mogłam się rozejrzeć
w około. Pomieszczenie przypominało wyglądem salę gimnastyczną. Podłoga była
wyłożona szarym linoleum z namalowanymi białymi liniami jak na boisku. Ściany
były wszystkie ze szkła jak w pokoiku. Natomiast sufit był koloru czystej
bieli. Mogłoby to być boisko go gry w piłkę nożną albo kosza gdyby nie
oczywisty brak bramek i koszy.
Domyśliłam
się, że to musi być ta Sala Prób. I nici z mojego planu ucieczki. We wnętrzu
dosłownie gotowałam się ze wściekłości, ale szybko wyparowała, gdy podłoga po
drugiej sali poruszyła się. Zsunęła się w dół ukazując otwór z którego zaczęli
się wyłaniać ludzie. Każdy był ubrany w moro strój, keflarową kamizelkę i kask
z goglami. Przez ramię przełożony miał karabin maszynowy. Zdążyłam naliczyć
dziesięciu zanim zaczęłam panikować. Ustawili się w równym szyku po czterech w
rzędzie, gdy z wnętrza wynurzyło się jeszcze sześciu. Czyli razem było
szesnastu.
Poczułam
ściskanie w dołku. Powoli docierała do mnie groza całej sytuacji, której nie
wyczułam jeszcze wczoraj, ani nawet dziś rano.
Zostałam
porwana przez szaleńca, który chce eksperymentować na mnie z powodu mojej
energii psychicznej. Postanowił mnie przetestować napuszczając na mnie uzbrojoną
armię – szesnastu ludzi z karabinami przeciwko jednej bezbronnej dziewczynie.
Nie miałam nawet pojęcia czy nadal jestem w Nowym Jorku. Ba, czy nadal jestem w
Ameryce.
Z
sufitu dobiegł głos Erick Whistlera.
–
Jesteś w Sali Prób – powiedział oczywistość. – Tych szesnastu uzbrojonych ludzi
to test dla ciebie. Na sygnał klaksonu odbezpieczą broń i przygotują do
strzały, a na gwizd wystrzelą do ciebie pierwszą serię. – Zmroziło mnie. Stałam
jak skamieniała omiatając spojrzeniem ludzi przede mną.
–
Jestem bezbronna – wyszeptałam tak cicho, że byłam pewna, że Whistler tego nie
usłyszał. On jednak odpowiedział:
–
Nie jesteś bezbronna. Jesteś Hurricane. Pokarz mi co potrafisz – po tych
słowach wyłączył mikrofon.
Mierzyłam
spojrzeniem ludzi z bronią. Błagałam, aby był to tylko sen. Zaciskałam oczy i
otwierałam się, ale oni nie chcieli zniknąć.
Parę
razy po śmierci rodziców, a potem ciotki Rhyse myślałam o śmierci.
Zastanawiałam się czy to byłoby wreszcie dla mnie ukojenie. Koniec nędznego
żywota, koniec tego wszystkiego zła. Ale nigdy nie odważyłam się nawet
spróbować popełnić samobójstwa. Bo prawda była taka, że chciałam żyć. Chciałam
żyć i cieszyć się życiem, mieć wymarzoną pracę, rodzinę, dzieci, a nawet wnuki.
Nigdy nie byłam wzorową dziewczynką, robiłam złe rzeczy, ale nigdy nie
zasługiwałam na śmierć.
Śmierć ma sens tylko dla ludzi,
którzy namiętnie kochali życie. Umierać nie mając z czym się rozstawać?! Jak powiedział
Emil Cioran. Kochałam życie, ale nie namiętnie, a bardzo chciałam tego
doświadczać.
Usłyszałam
klakson.
Odbezpieczyli
karabiny i wymierzyli prosto. Nie wszystkie były skierowane w moją stronę, ale
zapewne był to przemyślany manewr, bo w ten sposób nie mogłam uciec przed
gradem kul w żadną stronę. Zauważyłam też, że niektórzy w rzędzie z tyłu celują
w dół. Nie miałam jak uciekać. Dlatego stałam jak słup soli przerażona tym co
za chwilę może się stać.
Zacisnęłam
mocno oczy. Nie, to nie mogła być prawda. To był tylko jakiś koszmarny sen. Tak
naprawdę leżałam w łóżku w domu, z rodzicami za ścianą. Zamrugałam, ale nic się
nie zmieniło.
Gwizd.
Z
przerażeniem patrzyłam jak place uzbrojonych ludzi zaciskają się na spuście, z
luf wylatują kule, a potem lecą prosto na mnie. Wszystko działo się jak w
zwolnionym tempie.
Zamknęłam
oczy nie chcąc patrzeć na swój nieuchronny koniec. Nie byłam tchórzem, nigdy.
Byłam gotowana na wszystko – nawet na śmierć. Ale w tym momencie strach był tak
wielki, że niemalże znieważyłam swoją dumę… Niemalże.
Rozwarłam
momentalnie oczy, aby stawić czoło śmierci. Lecz było już za po wszystkim.
***
No i kolejny rozdział.
Ale czy ktokolwiek to czyta? :-( Nie widzę żadnych komentarzy pod postami. Jeśli to czytacie to proszę komentujcie chociaż w paru słowach. To daje mi motywację.
Eric, to psychopata. Bohaterka mu mówi, że jest bezbronna, a ten swoje. Chyba musiał się domyśleć, że Aleka nie wiedziała nic o swoich tajemnych mocach? Przynajmniej o ich używaniu na zawołanie...
OdpowiedzUsuńBardzo zaciekawił mnie opis jej najbliższych.:)
Świetne.
[szalone-zapiski.blogspot.com]