Nie miałam tak szybko pisać nowego rozdziału, ale złapała mnie inspiracja, gdy "skakałam" sobie po internecie i znalazłam tę piosenkę.
Pozdrawiam i życzę miłego czytania <3
****
Wyjaśniłam
Jake’owi wszystko pomijając momenty z użyciem mocy. Skłamałam, że uciekłam
przez klatkę schodową, a szybę rozbiłam strzelając w nią z pistoletu policjanta.
Chłopak przysłuchiwał się temu z otwartymi szeroko ustami. Gdy skończyłam swoją
opowieść zapadła dłuższa chwila ciszy.
Gdy
tak siedziałam i myślałam do głowy cały czas napływały mi obrazy Benedicta i
Karen, które za wszelką cenę starałam się odpędzać, aby się teraz nie załamać.
–
I nie wiesz dlaczego ten facet cię porwał? – chciał się upewnić Jake.
Pokręciłam
przecząco głową, choć było zupełnie inaczej. Nie mogłam mu jednak zdradzić jaką
posiadam zdolność. To by go przeraziło.
–
Ta twoja opowieść jest jakaś dziwna – mruknął po chwili. – Po co gliny miałby
być w to zamieszane? I dlaczego niby ktoś uwięził cię w samym centrum miasta.
To bez sensu.
W
oczach zapłonęła mi wściekłość.
–
Nie wierzysz mi – krzyżując ramiona na piersi.
Jake
natychmiast zaprotestował:
–
Nie o to chodzi, że ci nie wierzę. Po prostu wydaje mi się, że nie mówisz mi
całej prawdy, Aleko. – Jake zdobywał u mnie coraz więcej punków. Potrafił
nakryć tak wspaniałego kłamcę jak ja. Pewnie bym to pochwaliła, ale w innych
okolicznościach, gdyby nie chodziło o mnie. – Możesz mi zaufać – mruknął pod
nosem. – Naprawdę. Nie jestem paplą, nigdy nikomu nie zdradzam sekretów. Nawet
nie mam przyjaciół, którym mógłbym je zdradzić, a wiesz, że ja i mama nie
dogadujemy się za dobrze.
Pokiwałam
ponuro głową.
–
Dzięki za informację, ale niektórych sekretów porostu nie można zdradzić.
Tajemnice są bardzo niebezpieczne, zwłaszcza dla ludzi, którzy je znają.
Jake
wbrew wszystkim za i przeciw przyznał mi rację.
–
W porządku. Jak nie chcesz to nie mów. Ale w każdej chwili możesz do mnie
zadzwonić i się zwierzyć.
Sposępniałam.
–
Posłuchaj, Jake. Sądzę, że już się nie zobaczymy. – Wyglądał na smutnego. – Nie
chodzi o to, że bym nie chciała. Bardzo bym chciała, lubię cię i wydajesz się
być naprawdę w porządku. Ale skoro policja jest w to zaangażowana, to nie wiem
czy rząd też nie. Prawdopodobnie będę musiała wyjechać z Nowego Jorku i ukryć
się gdzieś.
Na
twarzy chłopaka odmalował się wyraz zdezorientowania.
–
Chcesz uciekać przed policją? Przecież nic złego nie zrobiłaś. To ty zostałaś
porwana.
–
Może i tak, ale jak sam słyszałeś policja jest w to zamieszana. To nie było
zwykłe porwanie. Trafiłam do wieżowca na Times Square, który był pilnie
strzeżony. Rozumiesz mnie?
Jake
zagryzł wargi i odwrócił twarz w stronę okna. Był bladszy niż kiedykolwiek co
oznaczało, że to co powiedziałam wstrząsnęło nim.
–
Na tym świecie jest wiele złych ludzi – ponowiłam. – Na przykład ci, którzy
zabili moich biologicznych rodziców w Bułgarii. Albo ci, którzy postrzelili
Rhyse w nogę, aby ukraść jej samochód. Niektórzy okradają banki inni gwałcą i
zabijają. Czasami mam wrażenie, że wszyscy mamy jakieś wady genetyczne. Nie ma
człowieka idealnego. Jedni kłamią, inni porywają, zabijają albo kradną. Takie
już jest to nasze życie, a my musimy się z tym pogodzić. Ja na przykład muszę
kłamać i uciekać przed władzami.
Jake
spojrzał mi swoimi niebieskimi oczami prosto w moje.
–
Rozumiem cię – przyznał szczerze. – Przykro mi, że tak się dzieje. Może gdybyś
mi powiedziała prawdę mógłbym…
Już
nigdy nie usłyszałam co Jake by „mógł”, bo nagle do drzwi zaczęły walić pieści,
a po mieszkaniu rozszedł się głos:
–
Pani Cross, proszę otworzyć. Policja.
Poderwałam
się z kanapy spanikowana patrząc to na drzwi wejściowe to na Jake. Przez chwilę
panowaliśmy w kompletnym bezruchu, a potem Jake zerwał się z kanapy jak
oparzony i wyjrzał do korytarza. Wrócił prędko do mnie i powiedział:
–
Są zamknięte, ale mogą wyważyć zamki.
Policjant
zawtórował mu:
–
Jeśli pani nie otworzy będziemy zmuszeni wyważyć drzwi. Mamy nakaz.
Moje
oczy wyglądały jak pięciocentówki.
–
Nie ma stąd innego wyjścia, prawda? – spytałam przymykając oczy.
–
Nie, chyba, że przez okno.
Otworzyłam
oczy w których na nowo pulsowała życiowa energia. Ruszyłam w stronę okna, a gdy szarpnęłam za zasuwkę u mojego boku
pojawił się Jake łapiąc mnie za dłoń.
–
Co ty wyprawiasz? Zwariowałaś? Zabijesz się.
Spojrzałam
mu prosto w oczy. W jego była panika, w moich dziwny spokój.
–
Jake, wiem co robię. Nic mi nie będzie. Zaufaj mi.
Policjanci
znów zaczęli walić do drzwi i wykrzykiwać, że już wyważają. Jake zmarszczył
brwi, niepewny co zrobić. Wreszcie puścił moją rękę, ale zamiast tego przytulił
mnie do siebie mocno i wyszeptał do mojego ucha:
–
Ufam ci, Aleko. Powodzenia. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.
Gdy
się odsunął posłałam mu swój najlepszy uśmiech. Otworzyłam okno i wychyliłam
przez nie głową. Dziesiąte piętro. To o dziesięć mniej niż na Times Square.
Musiałam dobrze wykalkulować w którym momencie przywołać wiatry. Miałam tylko
nadzieję, że to się uda. Spojrzałam ostatni raz na Jake, którego oczy były
poważne i zmartwione, a potem wyskoczyłam przez okno. W tej samej chwili
usłyszałam jak drzwi wypadają z zawiasów. Ostatnim co zarejestrowałam zanim
zaczęłam szaleńczo spadać w dół było to, że Jake zamyka okno za mną. Domyślny
chłopak.
Następnie
odegnałam wszystko ze swojego umysłu i skupiłam się wyłącznie na locie. Głową
spadałam w dół, ale nie był to problem, było to nawet lepsze, bo przynajmniej
widziałam jak blisko ziemi jestem. Gdy już miałam wrażenie, że jestem na
poziomie piątego piętra skupiłam się na przywołaniu wiatrów. Poczułam znajome
mrowienie w opuszkach palców, a następnie wiatry zebrały się pode mną tworząc
jakby dłoń, która opuszczała mnie pionowo w dół. Rozglądałam się czy ktoś
mógłby mnie zobaczyć, ale było na tyle ciemno, że to było raczej niemożliwe.
Uderzyłam w ziemię trochę za mocno, aż zabolały mnie nogi. Na szczęście jednak
teraz miałam buty, które oddał mi Jake. Były to jego stare trampki,
podziurawione i za małe na niego, ale jak dla mnie pasowały świetnie. Dał mi
także pasek, gdy go o to poprosiłam. Żałowałam tylko, że nie mam jakieś bluz
której kapturem mogłabym się skryć przed wzrokiem przechodniów.
Ruszyłam
ulicą w stronę Midtown. Przecięłam Madison Avenue i ruszyłam prosto do Central
Parku. Prawie już stałam na trawie, gdy po ulicy za moimi plecami przejechał
szybko jakiś samochód. Podmuch niemalże zwalił mnie z nóg. Obejrzałam się przez
ramię, ale auto już zniknęło za zakrętem. Byłam pewna, że przekroczył dozwoloną
prędkość przynajmniej o połowę. Pokręciłam głową i weszłam do parku.
Alejkę
oświetlały światła po której wesoło spacerowali ludzie. Pomimo, że dochodziła dziesiąta
ruch był dość duży. W końcu nie na darmo nazywano Nowy Jork miastem, które
nigdy nie śpi. A przynajmniej taki był Manhattan. Spięłam się uświadamiając
sobie, że zmierzam w stronę Broadwayu z którego potem można było dojść na Times
Square. Zmusiłam się by oddychać miarowo i spowolnić szaleńcze bicie serca.
Musiałam się poważnie zastanowić do dalej robić, lecz najpierw musiałam
załatwić sobie kamuflaż. Nie chciałam tego robić, to był kolejny grzech na
mojej przydługiej liście. Ale co miałam na to poradzić? Byłam ścigana i jeśli
zły uczynek miał uratować moje życie byłam skora do poświęceń.
Wyszłam
w końcu na ulicę niedaleko Broadwayu. Wzdłuż ciągnęły się małe sklepiki z
wystawionymi na zewnątrz przedmiotami. Zwarłam się w sobie, odetchnęłam kilka
razy głęboko i pochylając głowę ruszyłam w stronę jednego ze sklepików. Nie
zauważyłam żywej duszy, więc zgarnęłam pierwszą lepszą bluzę z brzegu i
narzuciłam na siebie. Usłyszałam nagły krzyk, a gdy się odwróciłam stał za mną
sprzedawca. Nie bacząc na nich dałam w długą. Przez jakiś czas słyszałam
jeszcze ciężkie kroki goniącego mnie mężczyzny, ale w końcu się zatrzymał
przeklinając na mnie.
Uśmiechnęłam
się pod nosem.
Po
przejściu kilku przecznic zauważyłam zejście do metra, zbiegłam na dół i nie
kłopocząc się kupowaniem biletów przeskoczyłam nad barierką, gdyż słyszałam, że
metro już się zatrzymuje. Bileter zaczął za mną coś wrzeszczeć, ale po chwili
dał sobie spokój. Byłam pewna, że zadzwonił po ochronę.
Przyspieszyłam
jeszcze bardziej i w ostatnim momencie wpadłam do wagonu. Drzwi za mną zamknęły
się z sykiem, a pojazd ruszył. Odetchnęłam siadając na miejscu. W przedziale
było kilku ludzie, ale nie wyglądali na zainteresowanych mną.
Gdy
tylko metro zatrzymało się na następnym przystanku zerwałam się z miejsca i
wysiadłam. Narzuciłam na głową kaptur, przykurczyłam ramiona i ruszyłam przed
siebie.
Nie
miałam zielonego pojęcia co teraz zrobić, ale nawet przed samą sobą nie
chciałam tego przyznać. Nie miałam kasy, ścigała mnie policja i Erick Whistler,
moi rodzice nie żyli. Nawet nie mogłam wrócić do swojego domu, bo tam też mnie
szukali.
Wyszłam
na powietrze. Nie widziałam dokładnie jaka to ulica, ale przede mną stało duże
centrum handlowe, które nadal tętniło życiem. Weszłam nie dlatego, że czegoś potrzebowałam,
ale dlatego, że zauważyłam po drugiej stronie ulicy dwóch policjantów – Grubasa
i Smutasa – oraz Bliznę. Najpierw oczywiście przeżyłam szok, stałam zdębiała
widząc ich tutaj. Jaka jest możliwość, że w tak wielkim mieście jak Nowy Jork
może powstać jak duży zbieg okoliczności? Nie może. A to oznaczało, że jakimś
sposobem mnie śledzili. Być może założyli mi pluskwę. Wszystko by się zgadzało
włącznie z tym jak znaleźli mnie w domu Jake.
Zacisnęłam
usta, schyliłam się i z rękami w kieszeniach weszłam do centrum handlowego. Nie
wiem jak, ale jakimś sposobem Blizna mnie zauważyła. Usłyszałam jej krzyk,
obejrzałam się przez ramię w chwili, gdy ona i policjanci rzucili się za mną.
–
Cholera – zaklęłam głośno i poprułam przed siebie torując sobie drogę łokciami
wśród ludzi. Odepchnięci prychali z niezadowoleniem albo coś za mną krzyczeli,
ale nie zważałam na nich pragnąc jak najszybciej stąd uciec.
Wbiegłam
do najbliższego sklepu i ukryłam się wśród wieszaków, ale Blizna musiała to
zauważyć, bo chwilą potem znalazła się w środku. Dyszała, ale mimo wszystko nie
wyglądała na zmęczona biegiem.
Wcisnęłam
się głębiej w wieszakami i przesunęłam do ściany. Podniosłam się, przywarłam do
niej plecami i zaczęłam pełznąć w przeciwną stronę do tej z której była kobieta.
Dotarłam do połowy, gdy wieszaki przede mną rozsunęły się i ujrzałam oszpeconą
twarz murzynki.
–
Mam cię – zachichotała łapiąc mnie za rękę.
Wrzasnęłam
najgłośniej jak potrafiłam, ale Blizna nie puściła. Pociągnęła mnie do przodu,
aż wypadłam zza wieszaków. Zanim zdążyła się zorientować dałam radę kopnąć ją w
rzepkę kolanową. Syknęła z bólu wypuszczając z uścisku mój nadgarstek.
Usatysfakcjonowana tym faktem rzuciłam się do ucieczki, ale szkopuł był w tym,
że w czasie, gdy Blizna mnie szukała po sklepie pojawili się Grubas i Smutas
stając w przejściach między manekinami reklamującymi nową kolekcję ustawionymi
na szklanym stole.