czwartek, 23 października 2014

Rozdział 6


Nie miałam tak szybko pisać nowego rozdziału, ale złapała mnie inspiracja, gdy "skakałam" sobie po internecie i znalazłam tę piosenkę.
Pozdrawiam i życzę miłego czytania <3

****

Wyjaśniłam Jake’owi wszystko pomijając momenty z użyciem mocy. Skłamałam, że uciekłam przez klatkę schodową, a szybę rozbiłam strzelając w nią z pistoletu policjanta. Chłopak przysłuchiwał się temu z otwartymi szeroko ustami. Gdy skończyłam swoją opowieść zapadła dłuższa chwila ciszy.
Gdy tak siedziałam i myślałam do głowy cały czas napływały mi obrazy Benedicta i Karen, które za wszelką cenę starałam się odpędzać, aby się teraz nie załamać.
– I nie wiesz dlaczego ten facet cię porwał? – chciał się upewnić Jake.
Pokręciłam przecząco głową, choć było zupełnie inaczej. Nie mogłam mu jednak zdradzić jaką posiadam zdolność. To by go przeraziło.
– Ta twoja opowieść jest jakaś dziwna – mruknął po chwili. – Po co gliny miałby być w to zamieszane? I dlaczego niby ktoś uwięził cię w samym centrum miasta. To bez sensu.
W oczach zapłonęła mi wściekłość.
– Nie wierzysz mi – krzyżując ramiona na piersi.
Jake natychmiast zaprotestował:
– Nie o to chodzi, że ci nie wierzę. Po prostu wydaje mi się, że nie mówisz mi całej prawdy, Aleko. – Jake zdobywał u mnie coraz więcej punków. Potrafił nakryć tak wspaniałego kłamcę jak ja. Pewnie bym to pochwaliła, ale w innych okolicznościach, gdyby nie chodziło o mnie. – Możesz mi zaufać – mruknął pod nosem. – Naprawdę. Nie jestem paplą, nigdy nikomu nie zdradzam sekretów. Nawet nie mam przyjaciół, którym mógłbym je zdradzić, a wiesz, że ja i mama nie dogadujemy się za dobrze.
Pokiwałam ponuro głową.
– Dzięki za informację, ale niektórych sekretów porostu nie można zdradzić. Tajemnice są bardzo niebezpieczne, zwłaszcza dla ludzi, którzy je znają.
Jake wbrew wszystkim za i przeciw przyznał mi rację.
– W porządku. Jak nie chcesz to nie mów. Ale w każdej chwili możesz do mnie zadzwonić i się zwierzyć.
Sposępniałam.
– Posłuchaj, Jake. Sądzę, że już się nie zobaczymy. – Wyglądał na smutnego. – Nie chodzi o to, że bym nie chciała. Bardzo bym chciała, lubię cię i wydajesz się być naprawdę w porządku. Ale skoro policja jest w to zaangażowana, to nie wiem czy rząd też nie. Prawdopodobnie będę musiała wyjechać z Nowego Jorku i ukryć się gdzieś.
Na twarzy chłopaka odmalował się wyraz zdezorientowania.
– Chcesz uciekać przed policją? Przecież nic złego nie zrobiłaś. To ty zostałaś porwana.
– Może i tak, ale jak sam słyszałeś policja jest w to zamieszana. To nie było zwykłe porwanie. Trafiłam do wieżowca na Times Square, który był pilnie strzeżony. Rozumiesz mnie?
Jake zagryzł wargi i odwrócił twarz w stronę okna. Był bladszy niż kiedykolwiek co oznaczało, że to co powiedziałam wstrząsnęło nim.
– Na tym świecie jest wiele złych ludzi – ponowiłam. – Na przykład ci, którzy zabili moich biologicznych rodziców w Bułgarii. Albo ci, którzy postrzelili Rhyse w nogę, aby ukraść jej samochód. Niektórzy okradają banki inni gwałcą i zabijają. Czasami mam wrażenie, że wszyscy mamy jakieś wady genetyczne. Nie ma człowieka idealnego. Jedni kłamią, inni porywają, zabijają albo kradną. Takie już jest to nasze życie, a my musimy się z tym pogodzić. Ja na przykład muszę kłamać i uciekać przed władzami.
Jake spojrzał mi swoimi niebieskimi oczami prosto w moje.
– Rozumiem cię – przyznał szczerze. – Przykro mi, że tak się dzieje. Może gdybyś mi powiedziała prawdę mógłbym…
Już nigdy nie usłyszałam co Jake by „mógł”, bo nagle do drzwi zaczęły walić pieści, a po mieszkaniu rozszedł się głos:
– Pani Cross, proszę otworzyć. Policja.
Poderwałam się z kanapy spanikowana patrząc to na drzwi wejściowe to na Jake. Przez chwilę panowaliśmy w kompletnym bezruchu, a potem Jake zerwał się z kanapy jak oparzony i wyjrzał do korytarza. Wrócił prędko do mnie i powiedział:
– Są zamknięte, ale mogą wyważyć zamki.
Policjant zawtórował mu:
– Jeśli pani nie otworzy będziemy zmuszeni wyważyć drzwi. Mamy nakaz.
Moje oczy wyglądały jak pięciocentówki.
– Nie ma stąd innego wyjścia, prawda? – spytałam przymykając oczy.
– Nie, chyba, że przez okno.
Otworzyłam oczy w których na nowo pulsowała życiowa energia. Ruszyłam w stronę okna,  a gdy szarpnęłam za zasuwkę u mojego boku pojawił się Jake łapiąc mnie za dłoń.
– Co ty wyprawiasz? Zwariowałaś? Zabijesz się.
Spojrzałam mu prosto w oczy. W jego była panika, w moich dziwny spokój.
– Jake, wiem co robię. Nic mi nie będzie. Zaufaj mi.
Policjanci znów zaczęli walić do drzwi i wykrzykiwać, że już wyważają. Jake zmarszczył brwi, niepewny co zrobić. Wreszcie puścił moją rękę, ale zamiast tego przytulił mnie do siebie mocno i wyszeptał do mojego ucha:
– Ufam ci, Aleko. Powodzenia. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.
Gdy się odsunął posłałam mu swój najlepszy uśmiech. Otworzyłam okno i wychyliłam przez nie głową. Dziesiąte piętro. To o dziesięć mniej niż na Times Square. Musiałam dobrze wykalkulować w którym momencie przywołać wiatry. Miałam tylko nadzieję, że to się uda. Spojrzałam ostatni raz na Jake, którego oczy były poważne i zmartwione, a potem wyskoczyłam przez okno. W tej samej chwili usłyszałam jak drzwi wypadają z zawiasów. Ostatnim co zarejestrowałam zanim zaczęłam szaleńczo spadać w dół było to, że Jake zamyka okno za mną. Domyślny chłopak.
Następnie odegnałam wszystko ze swojego umysłu i skupiłam się wyłącznie na locie. Głową spadałam w dół, ale nie był to problem, było to nawet lepsze, bo przynajmniej widziałam jak blisko ziemi jestem. Gdy już miałam wrażenie, że jestem na poziomie piątego piętra skupiłam się na przywołaniu wiatrów. Poczułam znajome mrowienie w opuszkach palców, a następnie wiatry zebrały się pode mną tworząc jakby dłoń, która opuszczała mnie pionowo w dół. Rozglądałam się czy ktoś mógłby mnie zobaczyć, ale było na tyle ciemno, że to było raczej niemożliwe. Uderzyłam w ziemię trochę za mocno, aż zabolały mnie nogi. Na szczęście jednak teraz miałam buty, które oddał mi Jake. Były to jego stare trampki, podziurawione i za małe na niego, ale jak dla mnie pasowały świetnie. Dał mi także pasek, gdy go o to poprosiłam. Żałowałam tylko, że nie mam jakieś bluz której kapturem mogłabym się skryć przed wzrokiem przechodniów.
Ruszyłam ulicą w stronę Midtown. Przecięłam Madison Avenue i ruszyłam prosto do Central Parku. Prawie już stałam na trawie, gdy po ulicy za moimi plecami przejechał szybko jakiś samochód. Podmuch niemalże zwalił mnie z nóg. Obejrzałam się przez ramię, ale auto już zniknęło za zakrętem. Byłam pewna, że przekroczył dozwoloną prędkość przynajmniej o połowę. Pokręciłam głową i weszłam do parku.
Alejkę oświetlały światła po której wesoło spacerowali ludzie. Pomimo, że dochodziła dziesiąta ruch był dość duży. W końcu nie na darmo nazywano Nowy Jork miastem, które nigdy nie śpi. A przynajmniej taki był Manhattan. Spięłam się uświadamiając sobie, że zmierzam w stronę Broadwayu z którego potem można było dojść na Times Square. Zmusiłam się by oddychać miarowo i spowolnić szaleńcze bicie serca. Musiałam się poważnie zastanowić do dalej robić, lecz najpierw musiałam załatwić sobie kamuflaż. Nie chciałam tego robić, to był kolejny grzech na mojej przydługiej liście. Ale co miałam na to poradzić? Byłam ścigana i jeśli zły uczynek miał uratować moje życie byłam skora do poświęceń.
Wyszłam w końcu na ulicę niedaleko Broadwayu. Wzdłuż ciągnęły się małe sklepiki z wystawionymi na zewnątrz przedmiotami. Zwarłam się w sobie, odetchnęłam kilka razy głęboko i pochylając głowę ruszyłam w stronę jednego ze sklepików. Nie zauważyłam żywej duszy, więc zgarnęłam pierwszą lepszą bluzę z brzegu i narzuciłam na siebie. Usłyszałam nagły krzyk, a gdy się odwróciłam stał za mną sprzedawca. Nie bacząc na nich dałam w długą. Przez jakiś czas słyszałam jeszcze ciężkie kroki goniącego mnie mężczyzny, ale w końcu się zatrzymał przeklinając na mnie.
Uśmiechnęłam się pod nosem.
Po przejściu kilku przecznic zauważyłam zejście do metra, zbiegłam na dół i nie kłopocząc się kupowaniem biletów przeskoczyłam nad barierką, gdyż słyszałam, że metro już się zatrzymuje. Bileter zaczął za mną coś wrzeszczeć, ale po chwili dał sobie spokój. Byłam pewna, że zadzwonił po ochronę.
Przyspieszyłam jeszcze bardziej i w ostatnim momencie wpadłam do wagonu. Drzwi za mną zamknęły się z sykiem, a pojazd ruszył. Odetchnęłam siadając na miejscu. W przedziale było kilku ludzie, ale nie wyglądali na zainteresowanych mną.
Gdy tylko metro zatrzymało się na następnym przystanku zerwałam się z miejsca i wysiadłam. Narzuciłam na głową kaptur, przykurczyłam ramiona i ruszyłam przed siebie.
Nie miałam zielonego pojęcia co teraz zrobić, ale nawet przed samą sobą nie chciałam tego przyznać. Nie miałam kasy, ścigała mnie policja i Erick Whistler, moi rodzice nie żyli. Nawet nie mogłam wrócić do swojego domu, bo tam też mnie szukali.
Wyszłam na powietrze. Nie widziałam dokładnie jaka to ulica, ale przede mną stało duże centrum handlowe, które nadal tętniło życiem. Weszłam nie dlatego, że czegoś potrzebowałam, ale dlatego, że zauważyłam po drugiej stronie ulicy dwóch policjantów – Grubasa i Smutasa – oraz Bliznę. Najpierw oczywiście przeżyłam szok, stałam zdębiała widząc ich tutaj. Jaka jest możliwość, że w tak wielkim mieście jak Nowy Jork może powstać jak duży zbieg okoliczności? Nie może. A to oznaczało, że jakimś sposobem mnie śledzili. Być może założyli mi pluskwę. Wszystko by się zgadzało włącznie z tym jak znaleźli mnie w domu Jake.
Zacisnęłam usta, schyliłam się i z rękami w kieszeniach weszłam do centrum handlowego. Nie wiem jak, ale jakimś sposobem Blizna mnie zauważyła. Usłyszałam jej krzyk, obejrzałam się przez ramię w chwili, gdy ona i policjanci rzucili się za mną.
– Cholera – zaklęłam głośno i poprułam przed siebie torując sobie drogę łokciami wśród ludzi. Odepchnięci prychali z niezadowoleniem albo coś za mną krzyczeli, ale nie zważałam na nich pragnąc jak najszybciej stąd uciec.
Wbiegłam do najbliższego sklepu i ukryłam się wśród wieszaków, ale Blizna musiała to zauważyć, bo chwilą potem znalazła się w środku. Dyszała, ale mimo wszystko nie wyglądała na zmęczona biegiem.
Wcisnęłam się głębiej w wieszakami i przesunęłam do ściany. Podniosłam się, przywarłam do niej plecami i zaczęłam pełznąć w przeciwną stronę do tej z której była kobieta. Dotarłam do połowy, gdy wieszaki przede mną rozsunęły się i ujrzałam oszpeconą twarz murzynki.
– Mam cię – zachichotała łapiąc mnie za rękę.
Wrzasnęłam najgłośniej jak potrafiłam, ale Blizna nie puściła. Pociągnęła mnie do przodu, aż wypadłam zza wieszaków. Zanim zdążyła się zorientować dałam radę kopnąć ją w rzepkę kolanową. Syknęła z bólu wypuszczając z uścisku mój nadgarstek. Usatysfakcjonowana tym faktem rzuciłam się do ucieczki, ale szkopuł był w tym, że w czasie, gdy Blizna mnie szukała po sklepie pojawili się Grubas i Smutas stając w przejściach między manekinami reklamującymi nową kolekcję ustawionymi na szklanym stole.
Musiałam podjąć bardzo szybką decyzję. Skoczyłam na szkło, odepchnęłam jeden manekin i zeskoczyłam na ziemię po drugiej stronie. Blizna już się pozbierała po moim uderzeniu i razem z policjantami szła w moją stronę. 

[moje wyobrażenie Aleki]

czwartek, 16 października 2014

Rozdział 5



Dotarłam do domu po zmroku. Chowałam się w tym zaułku dopóki nie byłam pewna, że nigdzie nie ma już tych podejrzanych policjantów.
Każdy krok zranionych stup na zimnej powierzchni asfaltu sprawiał mi ból. Poziom adrenaliny spadł i mogłam odczuć boleśnie każde draśniecie na skórze. Najbardziej dokuczał mi jednak ogromny fioletowo niebieski siniak na biodrze, którego nabawiłam się wyskakując z okna radiowozu. Uważałam to jednak za niewielką cenę w porównaniu z tym, że nie dałam się ponownie złapać i w ogóle przeżyłam ten szalony wyskok z auta. Przez jeden tragiczny moment, gdy moje ciało leciało na spotkanie z brukiem myślałam, że umrę.
Kiedy tak szłam częściowo zamroczona bólem wszystkie ulice wyglądały dla mnie tak samo. Gdyby moje stopy nie znały drogi do domu pewnie wylądowałabym gdzieś w Pensylwanii.
Gdy stanęłam przed klatką chwilę się zawahałam. Przez jedną mglistą chwilę zaczęłam się zastanawiać jak opowiem to wszystko rodzicom, jak zareagują. Jak im powiem, że nie mogą powiadomić policji, bo oni też są w to zamieszani.
Zmroziło mi krew w żyłach.
Wcześniej byłam chyba zbyt zmęczona wszystkimi wydarzeniami, które następowały szybko po sobie, aby pomyśleć. Teraz do mnie dotarło. Policja była w to zaangażowana. A to oznaczało, że to nie było jakieś tam porwanie, Whistler nie realizował swojego widzimisię. To był większy proceder zakrojony na ogromną skalę. Krew ścięło mi w żyłach, gdy zrozumiałam, że nie jestem już tu bezpieczna. Erick mnie szuka i policja także. A jeśli rząd też macza w tym palce? Równie dobrze Whistler mógł być tylko marionetkę, a za sznurki pociągał ktoś inny.
Położyłam rękę na klamce podejmując szybką decyzję. Niezależnie od tego w takich tarapatach się znalazłam musiałam powiadomić rodziców, że wciąż żyję. Należało im się to. Kochali mnie przez ostatnie sześć lat jak własne dziecko i nie mogłam pozwolić sobie na odejście bez pożegnania. Bo byłam prawie pewna, że będę musiała uciekać.
Pociągnęłam za klamkę. Drzwi ustąpiły. W nozdrza natychmiast uderzył mnie zapach jaśminu, cytryny i fiołków. Była to trochę dziwna kompozycja, ale za to bardzo znajoma i przypominająca o domu.
Weszłam do środka zamykając drzwi. W mały przestronnym holu za lada siedział portier w swoim czerwonym mundurze z błyszczącymi epoletami. Pochylał się nad monitorem i przygryzał delikatnie wargę w skupieniu.
Przemknęłam szybko przez hol na klatkę schodową. Nie chciałam, aby zadręczał mnie zbędnymi pytaniami o stan mojej odzieży i ciała. Miałam ochotę jak najszybciej dostać się do mieszkania, rzucić się w ramiona rodziców, wypłakać i opowiedzieć tę paskudną historię.
Dotarłam na dziesiąte piętro wieżowca w pięć minut. Stanęłam przed drzwiami niepewna co robić.
Przywołałam w pamięci obraz Blizny atakującej mnie wekierą i tego jak mocą umysłu rzuciłam w nią jej własnymi gwiazdami, blondynkę rozmazującą się w małej trąbie powietrznej, Łucznika, który został niemalże zabity przez swoją własną strzałę. Co będą o mnie myśleli rodzice? Byłam dziwadłem, umiałam robić rzeczy, których nikt inny nie potrafił. Czy nadal będą mnie chcieli wiedząc co potrafię?
Oczywiście wiedzieli, że czasem mogłam coś poruszyć, ale to co robiłam w Sali Prób było czymś więcej niż „czasem, coś”.
Wreszcie odegnałam to wszystko w najdalszy kąt mojego umysłu i nacisnęłam dzwonek. Spodziewałam się, że już po jednym dźwięku rzucą się do drzwi, zobaczą mnie, wytrzeszczą oczy, a potem ze łzami w oczach zaczną mnie tulić.
Zagryzłam wargi i jeszcze raz nacisnęłam dzwonek, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Gdy nadal nikt nie odpowiadał zaczęłam walić w drzwi i wrzeszczeć. Co prawda mogło ich porostu nie być w domu, mogli gdzieś wyjść, ale uważałam, że jeśli naprawdę mnie kochali powinni czekać i czuwać czy czasem nie wrócę.
– Aleka? – odezwał się nagle jakiś głos z boku.
Zaprzestałam walenia i z nadzieją spojrzałam na bok. Ale nie, to nie był ani Benedict ani Karen. To był nasz sąsiad, Jake. Miał trupio bladą twarz, jego czarne włosy były mokre, miał na sobie wyłącznie spodnie, a po muskularnej klatce piersiowej spływały mu strugi wody. Było oczywiste, że chwilę wcześniej brał kąpiel.
– Aleka? – powtórzył moje imię tak jakby było jakimś szyfrem.
Nie wiedziałam jak mam się zachować. Czasami widywałam się z Jakeiem, ale nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi – raczej kumplami. Teraz, gdy stał gapiąc się na mnie tak jakbym była okazem w zoo miałam świadomość, że powinnam czuć skrępowanie. Tak zachowałaby się każda normalna dziewczyna pod czujnym spojrzeniem przystojnego chłopaka, ale ja zamiast tego czułam pustkę, niepewność i podenerwowanie.
– Myślałem, że nie żyjesz – wykrztusił Jake i już gdy wypowiadał te słowa na jego poliki wpłynął rumieniec. Spuścił wzrok na swoje bose stopy, ale zaraz ponownie go uniósł. – Przepraszam.
Machnęłam ręką.
– Nieważne. Wiesz, gdzie moi rodzice?
Twarz Jake’a znów zrobiła się blada, zacisnął szczękę, a oczy krążyły po całym korytarzu byleby nie spocząć na mnie.
– Aleko – wyjąkał, a ja już wiedziałam co powie. Nie było to związane z moją energią psychiczną. Po prostu wiedziałam jakim tonem mówi człowiek, gdy ma przekazać komuś złe wieści. – Aleko, twoi rodzice nie żyją.
Nie jestem pewna co się działo potem. Pamiętam straszny wrzask odbijający mi się w uszach. Ziemia zbliżyła się do mojej twarzy, zdarłam kolana uderzając o linoleum. Ból w mojej głowie był tak silny, że myślałam, że rozerwie mnie od środka. Serce podchodziło do gardła i chciało mi się wymiotować.
Poczułam jak czyjeś silne ramiona obejmują mnie delikatnie i szepczą uspakajające słowa na ucho. Ale nic, absolutnie nic nie mogło mnie w tej chwili uspokoić. Przed chwilą Jake powiedział mi, że jedyne osoby, którym jeszcze na mnie zależało nie żyją.
Zaciskałam oczy próbując to wszystko zrozumieć. Nie płakałam, bo byłam w zbyt wielkim szoku. Ta pierwsza fala nie była smutkiem, ale wściekłością. Dlaczego świat jest tak niesprawiedliwy, że odbiera mi wszystkich, których kocham? Dlaczego? Do cholery, dlaczego?
Oparłam się bezwładnie o pierś Jake’a, który kołysał mnie uspakajająco w ramionach. W tej chwili był dla mnie bliższy niż kiedykolwiek wcześniej. Fakt, że został ze mną w chwili rozsypki twierdził o jego dobroci, trosce i zrozumieniu.
– Jak? – wyjąkałam odsuwając się od niego, aby złapać z nim kontakt wzrokowy. Westchnął, gdy jego niebieskie tęczówki wpatrywały się prosto w moje.
– Wypadek – przyznał smutno. –Tak bardzo mi przykro. Wiem, że to nic nieznaczące słowa, ale naprawdę mi szkoda, że to się stało. Twoi rodzice byli wspaniałymi ludźmi.
Pokiwałam głową, ale zaraz potem nią pokręciłam.
Byłam w rozsypace.
Jack pomógł mi wstać, a ja jakimś cudem miałam dość fizycznej siły, aby dojść do jego mieszkania i usiąść na kanapie.
– Jesteś strasznie pokiereszowana – uświadomił mnie Jake. – Może weźmiesz kąpiel, a ja przygotują czekoladę. Mama mówi, że czekolada zawsze poprawia humor.
Uśmiechnęłam się krzywo.
– Jasne.
Byłam jak w amoku. Ledwo rejestrowałam cokolwiek, gdy Jake zaprowadził mnie do łazienki, odkręcił kurek, a wanna zaczęła napełniać się wodą. Położył mi jakieś dwa ręczniki na brzegu i powiedział, że postara się znaleźć jakieś lepsze ubrania w szafie swojej mamy.
Zostawił mnie samą w toalecie wypełnionej zapachem ciepłej wody i róż. Rozebrałam się do naga i wskoczyłam do wanny. Ciepła woda zmywała ze mnie brud i krew, ale także cholernie piekła w zetknięciu ze skaleczeniami. Wyciągnęłam spod wody swoją dłoń i przyjrzałam się jej dokładnie. W wewnętrznej stronie tkwił mały odłamek szkła. Wyciągnęłam go paznokciami, a z ranki natychmiast wyciekła kropla krwi, który spłynęła po mojej ręce w dół i skapała do wody.
Następnie kolejne krople zaczęły podążać za tą pierwszą, ale te następne były ze słonej wody i pochodziły z moich oczu. Szlochałam głośno nie starając się tego ukryć.
Nie chciałam wierzyć w to wszystko co usłyszałam. To działo się za szybko. Nie miałam nawet chwili na zastanowienie co powinnam robić. Najpierw Whistler, potem policjanci, a teraz to. Nadal nie mogłam o nich myśleć w ten sposób. Przed oczami miałam obraz uśmiechniętej Karen trzymającej mnie za rękę oraz Benedicta, który z uśmiechem podebrał mi trochę waty cukrowej, gdy byliśmy w lunaparku. Blond włosy mamy, jej zielone oczy wpatrujące się we mnie z taką miłością jakby nic innego na świecie nie miało znaczenia. Orzechowe włosy i oczy taty, który łaskotał mnie, a okulary w cienkich oprawkach opadały mu na czubek nosa.
Był artystą, pisarzem. Zawsze miał nieco szalone pomysły. Kiedyś razem skakaliśmy na bange z Williamsburg Bridge. Było to jednocześnie ekscytujące jak i przerażające. Oczy zrobiły mi się mokre, gdy stanęliśmy na samej górze mocowań. Benedict spojrzał na mnie i spytał czy na pewno nie chcę się jeszcze wycofać. Pokręciłam głową, zacisnęłam usta i skoczyliśmy. Było to lepsze uczucie niż latanie samolotem. Czułam wiatr we włosach, a kiedy zaczęłam spadać na chwilę straciłam oddech, bo wiatr uderzył w moją pierś z niespotykaną siłą.
Nie chciałam, aby ta myśl wdarła mi się we wspomnienia o rodzicach, ale nie mogłam nic na to poradzić, że w głowie pojawił mi się obraz sprzed kilku godzin, gdy wyskakiwałam przez okno z dwudziestego-któregoś pietra, a wiatr podtrzymywał mnie i położył lekko na ziemi. Gdy teraz sobie to przypominałam w czubkach palców odczuwałam mrowienie. Wolność odczuwalna wtedy była nie do opisania. Byłam wreszcie na właściwym miejscu, unosząca się z wiatrem – będąca wiatrem.
Z rozmyślań wyrwało mnie pukanie do drzwi łazienki.
– Aleka? W porządku? Siedzisz tam już od godziny.
Godziny? Nie byłam świadoma, że tak długo. Najwidoczniej moje zatopienie się we wspomnieniach zajęło o wiele więcej czasu niż przewidywałam.
– Zaraz wychodzę – odpowiedziałam.
– Dobrze – powiedział jeszcze Jake, a następnie jego kroki zadudniły na kafelkach.
Woda była chłodniejsza co dobitnie sygnalizowało, że przeholowałam z czasem. Palce miałam zmarszczone od wody. Westchnęłam i zanurzyłam się cała w wannie, aby do końca zmoczyć włosy. Gdy się wynurzyłam szybko nalazłam szampon na głowę i szybko rozmasowałam. Przeleciałam jeszcze myjką po ciele, następnie wstałam wyciągając korek z wanny. Gdy woda powoli opuszczała ją płukałam się z resztki piany prysznicem.
Gdy wyszłam szczelnie opatuliłam się ręcznikiem, przesuszyłam szybko włosy, ale pozwoliłam im schnąc bez turbanu.
Wyszłam na korytarz drżąc z zimna. Co prawda pewnie nie było tam mniej niż dwadzieścia trzy stopnie, ale po wyjściu z dusznej łazienki każdemu się wydaje, że to lodownia. Szczękając zębami przemknęłam do salonu, ale nikogo tam nie było. Następny na mojej drodze był pokój Jake, ale i tak było pusto. Znalazłam go dopiero w pokoju jego matki, przegrzebywał jej szafę w poszukiwaniu ubrań dla mnie.
Gdy mnie zobaczył uśmiechnął się i rzucił w moją stronę czarną bluzkę z długim rękawem odpinaną pod szyją.
– Próbuję znaleźć jakieś spodnie, ale okazuje się, że moja mama ma same spódnice – poinformował mnie uśmiechając się przepraszająco. – Nie sądzę, aby cię to satysfakcjonowało. Jeśli chcesz mogę ci dać jedne z moich dżinsów, ale ostrzegam, że będą ciut przyduże.
Wzruszyłam ramionami.
– Jeśli możesz. Podwinę je sobie.
–Okej – odparł i ruszył w moją stronę – w stronę drzwi. Odsunęłam się na bok, gdy przechodził, a potem ruszyłam za nim.
W jego pokoju panował jak zwykle bałagan. Komiksy z mangi mieszały się z płytami Nirvany, Red Hot Chile Pepers oraz My Chemical Romance. Plakaty na ścianach przedstawiały te same zespoły rokowe. Prawda była taka, że nie rozumiałam jak można tak obklejać ściany. Pomimo, że lubiłam muzykę to nigdy nie bezcześciłam swojego pokoju.
Na ścianie zaraz nad łóżkiem pineskami przyczepiona została biała podkoszulka z logo zespołu 30 seconds to Mars oraz autografami braci Leto. Był to największy skarb Jake’a dlatego trzymał go na honorowym miejscu.
Reszta pokoju wyglądała jakby wybuchła tam bomba z ubraniami. T-shirty, podkoszulki, dżinsy, a nawet bokserki mieszały się w nieskładnej masie na ziemi przy szafie, na łóżku i na komodzie oraz biurku.
– Łoł – zdołałam wykrztusić.
Jake zarumienił się trochę i speszony mruknął:
– Nie zdążyłem posprzątać. Ale jeszcze godzinę temu wyglądało to trzy razy gorzej.
Spojrzałam na niego wielkimi oczami.
– Myślałam, że to jest gorzej – pokręciłam głową z niedowierzaniem. – Chyba godzinę temu musiałeś tu wejść z maską gazową i saperką.
Jake chwilę zastanawiał się co ma odpowiedzieć. Po chwili jednak zrozumiał, że to był żart i roześmiał się. Rzucił w moją stronę czarne dżinsy – nie posądzałam go o posiadanie ich w innym kolorze.
– Dzięki, pójdę się przebrać.
Pokiwał głową, a ja odwróciłam się nagle speszona tym, że paraduję przed nim w samym ręczniku. Czym prędzej pognałam z powrotem do łazienki. Odrzuciłam ręcznik na ziemię i wskoczyłam w moją starą bieliznę, którą dostałam od porywaczy. Składał się na nią czarny sportowy stanik i majtki w tym samym kolorze. Ubrałam na siebie bluzkę mamy Jake’a. Nie wyglądała na mnie źle, gdy rozpięłam trochę guziki pod szyją. Można było uznać mnie za dziewczynę, która nie kłopocze się swoim wyglądem, ale lubiłam być dobrze ubrana. Wsunęłam jeszcze spodnie, które musiałam podwinąć w nogawkach. Spadały mi strasznie w pasie, więc postanowiłam spytać Jake’a czy nie ma czasem jakiegoś paska na zbytku.
Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Włosy opadały mokrymi strąkami dookoła głowy, zielonoszare oczy wyglądały na zmęczone, usta mi popękały, rana na policzku znów zakrzepła, ale nadal piekła. Miałam jeszcze drobne skaleczenie na czole i nosie, ale wyglądały naprawdę niegroźnie. Największy cios przyjęły moje ręce, które w całości były pokryte niewielkimi skaleczeniami acz bardzo piekącymi. Podeszwy moich stóp też nie miały się najlepiej zwłaszcza, że biegłam przez pół miasta nie mając butów.
– Powiesz mi co ci się stało? – głos Jake’a zaskoczył mnie.
Odwróciłam się i ujrzałam, że stoi w porogu łazienki opierając się ramieniem o framugę. Przez myśli mi przeleciało, że zapomniałam zamknąć drzwi łazienki, gdy tu weszłam. Miałam tylko nadzieję, że Jake miał dość przyzwoitości by nie patrzeć na to jak się przebieram.
– Chyba tak – mruknęłam niechętnie. W myślach powoli przewijałam co mogę przed nim ujawnić, a czego nie. Właściwie większości nie mogę powiedzieć, bo wiąże się to z moją zdolnością, ale spróbują mu wytłumaczyć. Przyjął mnie do siebie, wykąpał, dał ubrania, więc musiałam mu się odwdzięczyć wyjaśnieniami.
Jake pokiwał głową usatysfakcjonowany.
– Chodźmy do salonu. Czeka na nas zimna gorąca czekolada.

Uśmiechnęłam się słabo i ruszałam za Jakeiem.

sobota, 27 września 2014

Rozdział 4



Gdy dotarłam do swojego pokoju za szybą już czekał na mnie Whistler. Nie uśmiechał się, ale także nie był smutny. Na jego twarzy widniał wyraz satysfakcji. Tak bardzo miałam ochotę zmyć mu z twarzy to perfidne zadowolenie.
– Gratuluję, Hurricane – przyznał. – Świetna robota, ale następnym razem wolałbym, abyś jednak wypełniła moje polecenie. Ci ludzie nie zasługują na to by żyć. To gwałciciele i zabójcy.
Popatrzyłam na niego ostro.
– Każdy ma prawo by żyć – odwarknęłam. – I nie myśl sobie, że kiedykolwiek wypełnię jakiekolwiek twoje polecenie. Jestem wolną osobą, a nie twoim niewolnikiem.
Whistler pokręcił głową z dezaprobatą.
– Spodziewałem się po tobie oporu, ale w końcu się złamiesz. Każdego człowieka da się złamać. A ty nie wyglądasz na silną.
W moich oczach zapłonęła wściekłość.
– Co powiedziałeś, idioto? – wrzasnęłam. Podbiegłam do szyby i uderzyłam w nią z wściekłością. – Nie. Jestem. Słaba. – wycedziłam. Uderzyłam dłońmi szkło. W celi zerwał się nagle silny wiatr.
Erick Whistler popatrzył na mnie marszcząc brwi i cofnął się o krok. Bał się. A przynajmniej miałam nadzieję, że go przeraziłam.
Wiatr, który wywołałam skierowałam na szybę, całą mocą uderzyłam w nią. Tak mocno, że zaczęły pojawiać się na niej pajączki…
Poczułam nagłe mdłości, a przed oczami zatańczyły mi białe plamy. Cały wiatr ustał, z moich ust urwał się jęk i opadłam bezwładnie na podłogę. Nadal miałam dość siły, aby trzymać oczy otwarte. Patrzyłam przed siebie. I nagle zrozumiałam co robił Erick Whistler. On się nie cofał z powodu strachu przede mną. Cofnął się, aby nacisnąć jakiś przycisk na ścianie.
Zakasłałam.
– Co ty zrobiłeś? – wyszeptałam słabo.
Erick zbliżył się do szyby.
– Nie martw się – starał się mnie uspokoić. – To tylko gaz silnie odurzający. Nie chcemy przecież abyś zniszczyła swój pokój.
Prychnęłam, ale byłam tak słaba, że zabrzmiało to raczej jak westchnięcie.
– Dlaczego ty to robisz?
Erick pokręcił głową i wsadził ręce do kieszeni.
– Już ci powiedziałem. Jesteś ważnym okazem. Nigdy
nie widziałem kogoś tak potężnego. Zależy mi na tobie, Hurricane. Jesteś elementem w mojej układance, którego szukałem od tak dawna…
Mówił coś dalej, ale go nie słuchałam, bo nagle zaszumiało mi w uszach, a w żyłach zabuzowała krew. Poczułam się całkowicie przytomna i pełna sił. Pomimo tępego pulsowania z tyłu głowy byłam pewna, iż przywołałabym nawet huragan. I tak też zrobiłam. Zerwałam się na równe nogi, a wokół mnie zatańczyło powietrze tak silne, że przez chwilę myślałam, że zerwie ze mnie wszystkie ubrania i włosy z cebulkami. Erick zamilkł zaskoczony.
Potem wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Szyby w mojej celi rozprysnęły się w drobny, odłamki opadły na Whistlera kalecząc jego twarz i ręce. Upadł na plecy starając się zasłonić marynarką przed gradem szkła. Zanim pomyślałam wyskoczyłam przez wybitą szybę. Skaleczyłam się, ale miałam to gdzieś. Rzuciłam się do ucieczki. Nie miałam czasu rozglądać się, więc po prostu biegłam korytarzem, aż dotarłam do drzwi na zamek kodowy. Nie kłopotałam się z tym. Uniosłam dłoń i drzwi wyfrunęły z zawiasów niczym ptak. Uderzyły o ścianę po drugiej stronie.
Gdyby ktoś zapytał mnie później jak ja to zrobiłam nie wiedziałabym jak odpowiedzieć. Byłam napędzana adrenaliną.
Wyskoczyłam na kolejny korytarz. Mogłam iść w lewo lub w prawo. Poświeciłam chwilę lub dwie na zastanowienie się. Wreszcie zdecydowałam na lewy korytarz, bo z tego prawego dobiegł mnie odgłos wielu par stóp uderzających o gumiaste linoleum. Biegłam tak szybko jak tylko mogłam. Błagałam, aby ten cholery korytarz prowadził do wyjścia.
To nie był mój szczęśliwy dzień.
Korytarz się skończył, a dwa metry przede mną majaczyło okno, za którym rozciągał się widok na Nowy Jork. Przynajmniej tyle wiedziała, że nadal byłam w swoim mieście, a nie zostałam wywieziona na Honolulu. Było to jednak marne pocieszenie w świetle kilkudziesięciu stóp ludzi depczących mi po piętach. Słyszałam ich już za zakrętem. Patrzyłam to na korytarz to na okno, gdy zza zakrętu wybiegł Whistler z zakrwawioną twarzą i dziesięciu ochroniarzy.
– Stój – rozkazał mi. – Hurricane, nie rób nic głupiego. Jeśli tylko mi na to pozwolisz zagwarantują ci tu życie jak księżniczka. Dostaniesz wszystko czego chcesz, ale pozwól mi robić na sobie badania.
Pokręciłam głową.
– Wiesz czego ja chcę? – spytałam, a następnie uśmiechnęłam się z drwiną. – Chcę być wolna.
Następnie obróciłam się w tył i zaczęłam biec w stronę okna. Uderzył w nie wiatr rozbijając w tej samej chwili, gdy przez nie wyskoczyłam. Erick wrzeszczał coś za mną spanikowany, ale nie słyszałam co, bo wiatr zaczął mi szumieć w uszach, gdy spadałam z dwudziestego piętra prosto na ulicę zapełnioną ludzki. Rozpoznałam, że to musi być Manhattan, ale aktualnie niewiele mnie to obchodziło. Czułam się jak w próżni, gdy spadałam w dół. Dopiero, gdy byłam w jednej czwartej drogi od ziemi przywołałam wiatry. Poczułam się jakby jakaś wielka łapała złapała mnie w objęcie i powoli opuszczała ku ziemi.
Byłam trochę zdziwiona, gdy opadłam na ziemię, a tylko kilkoro ludzi obdarzyło mnie niechętnym spojrzeniem. Spodziewałam się raczej, że zaraz zadzwonią po policję, pogotowie i straż pożarną, zjedzie się prasa i zaczął zadawać pytania, a ludzie chodzili tak jakby nic się nie wydarzyło. Chociaż to był przecież Nowy Jork – pomyślałam patrząc jak jakiś facet z kamerą chodził za innym przebranym za dziewczynę śpiewającym coś takim głosem jakby połknął kaczkę do kąpieli. Nie, z pewnością dziewczyna „zlatująca” z dwudziestego piętra nie była największą atrakcją.
Obróciłam się za siebie i zobaczyłam dwóch ochroniarzy wychodzących z budynku, z którego wyskoczyłam. Struchlałam, przygarbiłam się, wsadziłam ręce w kieszenie i zanurkowałam w tłum.

*

Budynek, w którym więził mnie Whistler znajdował się w samym sercu Nowego Jorku, na Times Square jak uświadomiłam sobie, gdy trochę ochłonęłam. Szłam między ludźmi nie kierując się nigdzie konkretnie. Chciałam za wszelką cenę znaleźć się jak najdalej od Ericka Whistlera i jego obsesji na moim punkcie – na punkcie mojej mocy.
Kiedy jednak skręciłam w czterdziestą siódmą ulicę ruch się nieco zmniejszył i ludzie zaczęli zwracać uwagę na szesnastolatkę chodzącą po ulicy bez butów, poobijaną i zakrwawioną ze świeżą raną na policzku. Ułożyłam włosy tak, aby zasłaniały mi twarz. Szłam wpatrzona w bruk i moje bose stopy. Musiałam zdobyć buty, ale nie chciałam posuwać się do kradzieży. Przyspieszyłam kroku chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu.
Odetchnęłam w duchu, gdy za następnym rogiem zauważyłam patrol policji. Stali na poboczu i rozmawiali patrząc na przejeżdżające obok pojazdy.
– Hej! – wrzasnęłam podbiegając do otwartego okna od strony pasażera. Policjant spojrzał na mnie najpierw znudzonym wzrokiem, ale gdy zobaczył ranę na policzki pokaleczone ręce zreflektował się.
– Co ci się stało? – spytał troskliwie.
– Zostałam porwana – wyjąkałam a w moich oczach stanęły łzy. Nie płakałabym gdyby tego nie wymagała sytuacja. Słyszałam, że wtedy jest się bardziej wiarygodnym, a policja chętniej pomaga. – Udało mi się uciec, ale oni mnie ścigają – wybełkotałam.
Policjant ze strony pasażera wyskoczył z wozu i przyjrzał mi się uważnie. Był to żylasty mężczyzna o serdecznej i pogodnej twarzy. Poprawił nerwowo czapkę.
– Jak się nazywasz?
– Aleka Petrov – powiedziałam szybko.
Nagle w oczach mężczyzny coś na chwilę zapłonęło, ale po chwili zgasło. Nie mogłam do końca określić czym owe „coś” było, ale po plecach przeszły mi ciarki.
– Wsiadaj – otworzył mi tylnie drzwi. – Wiesz gdzie mieszkasz? Odwieziemy cię do domu, dobrze?
Pokiwałam głową pełna wątpliwości. Wsunęłam się na miejsce choć wszystko w moim ciele i głowie wrzeszczało: NIE.
Drugi policjant, kierowca, słyszał wszystko co mówiłam. Spojrzał na mnie ze współczuciem, lecz wyszło to dość kulawo, bo z natury miał ostre i surowe rysy twarzy. Miał ciemną skórę tak jakby bardzo długo przesiadywał w solarium.
–Przykro mi, mała – uśmiechnął się ciepło. – Podaj adres, a odstawimy cię na miejsce.
Podałam mu adres. Grubas wszedł do wozu i zapiął pasy. Zrobiłam to samo dokładnie lustrując obu policjantów. Miałam niejasne wrażenie, że coś tu nie gra, ale mężczyźni zachowywali się bardzo mile wobec mnie. Odetchnęłam głęboko, choć uspokoić niespokojne bicie serca. Wszystko okej – wmawiałam sobie, ale wiedziałam, że nie jest okej, gdy samochód wykonał ostry zakręt i w lewo i wjechał w ulicę, która na pewno nie prowadziła do mojego domu.
– Co pan robi? – spytałam. – Tą drogą nie dojedziemy do mojego domu.
Grubas obejrzał się na mnie i ze spokojem powiedział.
– Pojedziemy na skróty. Chyba chcesz szybko zobaczyć rodziców.
Zacisnęłam wargi. Postanowiłam czekać.
Przejechaliśmy kilka ulic i według mnie tylko oddalaliśmy się od ulicy przy której leżał mój dom. Po dziesięciu minutach postanowiłam zaryzykować. Już otwierałam buzię by coś powiedzieć, gdy krótkofalówka Grubasa zatrzeszczała i wydobył się z niej słowa:
– Co wy tak długo robicie? Whistler chce mieć już tą małą.
Grubas spojrzał na mnie wielkimi oczami. Przez chwilę wszyscy trwaliśmy w bezruchu, a potem rzuciłam się do drzwi. Ciągnęłam za klamkę, ale to nic nie dawało. Miałam nadzieję użyć swoich mocy, gdy coś złapało mnie za nogę. Ten drugi policjant pociągnął mnie tak mocno, że przez chwilę straciłam orientację, a gdy ją odzyskałam okazało się, że Grubas trzyma mnie za obie ręce a drugi za nogę. Zaczęłam się szarpać jak opłotka.
– Spokój – warknął nieprzyjemnie Grubas. – Whistler chce cię mieć nienaruszoną.
– Puszczaj – warknęłam do niego. Udało mi się drugą nogą wymierzyć tak, że kopnęła Smutasa w rękę, która obejmowała moją nogę. Miałam wolne obie. Przekręciłam się tak, że nogami zapierałam się o drzwi auta. Skupiłam całą uwagę na tym, aby przywołać wiatr i uderzyć nim o drzwi. Jednak we wnętrzu samochodu było za mało powietrz i udało mi się stworzyć tylko bryzę.
Grubas zaśmiał się, ale zaraz pozbawiłam go tego uśmieszku wystawiając paznokcie i drapiąc go po wewnętrznej części przedramienia. Syknął i poluźnił uścisk. Udało mi się dzięki temu wyszarpać. Uderzyłam nogami z całej siły w szybę, która rozpadła się w drobny mak. Nawet nie sądziłam, że jestem tak silna. Może też trochę pomogła moja zdolność. Ale większość roboty wykonałam sama. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że człowiek, który za wszelką cenę pragnie wolności jest zdolny do wszystkiego.
Wyskoczyłam przez okno, chociaż policjant zdążył już rozpędzić się do sześćdziesiątki. Gdy moje ciało toczyło się po asfalcie czułam jakbym miała się rozpaść. Usłyszałam pisk opon i natychmiast zerwałam na równe nogi. Pomimo bólu w całym ciele zaczęłam biec. Słyszałam krzyki za sobą, ale nie obejrzałam się ani nie zatrzymałam.
Zrobiłam to dopiero wtedy, gdy zagłębiłam się w jakąś wąską uliczkę. Podbiegłam do kosza na śmieci i schowałam się za nim. Oddychałam ciężko, ręce i nogi miałam całe zakrwawione, spodnie podarły się na kolanach, a bluzka była brudna od kurzu. Ale uśmiechałam się. Bo jak na razie byłam wolna. Nie ważne, że gdzie niegdzie się pokaleczyłam. Bo w końcu wolność uzyskana bez kropli krwi nie jest żadną wolnością.
Przymknęłam oczy i potarłam nadgarstek, na którym majaczyły litery „A.P”. A jak Aleka oraz P jak Petrov, ale oprócz tego były to pierwsze litery imion: A jak Amelia i P jak Piter.
Moi rodzice.

niedziela, 21 września 2014

Rozdział 3



Żołnierze opuścili karabiny, a kule walały się dookoła, jedne były wbite w szklaną ścianę inne w podłogę. Stałam pośród morza pocisków i przyglądałam się wszystkiemu w ogromnym zaskoczeniu.
Jak to mogło się stać? Niemożliwe. Byłam pewna, że celowali we mnie. A może się myliłam. Może to był tylko wymysł mojej fantazji… A jednak. Uważałam, że byłam w stanie na tyle trzeźwo myśleć, aby zarejestrować kule lecące w moją stronę.
Głośniki zatrzeszczały i powietrze wypełnił głos Ericka Whistlera:
– Dziękuję, panie Freeman, proszę zabrać zespół z powrotem – rozkazał.
Jeden ze strzelców, zwalisty facet, poruszył się i machnął na wszystkich ręką. Ruszyli do wyjścia w podłodze i po chwili wszyscy tam zniknęli.
Być może próbowałabym uciekać, biec za nimi, ale byłam zbyt skołowana by myśleć takimi torami. Nadal miałam przed oczami scenę sprzed chwili. Karabiny wycelowane we mnie, kule lecące z zadaniem podziurawienia mego ciała jak ser szwajcarski. Co się wydarzyło, że to się jednak nie stało? Czy zadziała moja „energia psychiczna” jak nazwał to Whistler?
– Hurricane, prosiłbym cię, abyś podeszła do tej windy co poprzednio. Zaraz przetransportujemy cię na poziom minus jeden – odezwał się ponownie Erick.
Zacisnęłam mocno szczękę, aby czegoś nie odpysknąć. Ruszyłam do windy, choć miałam jej dość. Gorliwie myślałam nad tym co się wydarzyło i czy Whistler raczy mi wytłumaczyć jak to się stało.
Weszłam w otwór w ścianie i stanęłam na kółku, które ruszyło, gdy tylko moje obie stopy znalazły się w środku. Tym razem naprawdę zachciało mi się wymiotować, gdy winda jeszcze szybciej niż wcześniej jechała w górę. Byłam absolutnie pewna, że jadę dłużej niż na dół, ale mogło mi się tylko wydawać.
Po tym co właśnie przeszłam dosłownie marzyłam, aby ponownie znaleźć się w mojej celi. Tam przynajmniej miałam spokój i mogłam spokojnie pomyśleć.
Winda zatrzymała się gwałtownie tak, że poleciałam w górę sprzeciwiając się sile grawitacji, a gdy opadła wylądowałam w pozycji embrionalnej na podłodze. Jęknęłam czując ból w miejscach w których zderzyłam się z szybą i podłogą. Byłam pewna, że zostaną mi po tym niezłe siniaki.
Nad moją głową coś szczęknęło. Natychmiast się zerwałam na nogi i zadarłam głową. Ponad mną otworzył się właz w kształcie koło. Pod moimi stopami rozległ się syk, a następnie koło na którym stałam oderwało się od ścian i przetransportowało mnie spokojnie i powoli w górę. Podobnie jak ostatnio zatrzymało się kilka centymetrów nad poziomem podłogi. Zeskoczyłam z koła i gdy tylko to zrobiłam zjechało w dół wpasowując się do struktury gumowatej nawierzchni mojej celi.
Westchnęła i usiadłam przymykając oczy. Nagle wrócił do mnie tępy ból płatu potylicznego. Starałam się oddychać równomiernie, ale mój puls bardzo przyśpieszył i czułam ciśnienie w uszach.
– Jak ci się podobał Test? – usłyszałam głos Whistlera.
Nawet nie otworzyłam oczu.
– Beznadziejny – warknęłam starając się w to włożyć całą moją wściekłość. Nie wyszło, bo na ostatniej sylabie z powodu pulsującego bólu załamał mi się głos.
Erick zaśmiał się.
– Następnym razem postaram się zrobić lepszy – obiecał. – Chciałabyś może zobaczyć nagranie ze swojego występu?
Tym razem otworzyłam oczy i spojrzałam prosto na Whistlera, którzy siedział przed biurkiem w fotelu. Przed nim postawiony został laptop. Patrzył na mnie pytająco.
Wzruszyłam ramionami, a on najwidoczniej przyjął to jako zgodę. Zaklikał coś w laptopie, a następnie na szybie przede mną zamiast Whistlera stanęłam ja. Oczywiście nie ja osobiście. Był to obraz z kamery. Był trochę rozchwiany, więc uznałam, że kamerę musiał mieć na sobie jeden ze strzelców. Był nawet dźwięk, przekonałam się o tym, gdy usłyszałam klakson. Wszyscy przygotowali karabiny. Kilka sekund później, wtedy były one dla mnie jak godziny, rozbrzmiał gwizd i wszyscy wypalili.
Wytrzeszczyłam oczy widząc to co stało się chwilę potem. Kule leciały w moją stronę, miałam zaciśnięte oczy, ale nagle je otworzyłam kilka sekund zanim kule by mnie zabiły. I wszystkie lecące w moją stronę ominęły cel kołysząc się. Kilka wbiło się w ścianę za mnę, ale większość opadła bezwładnie jakby zatrzymana przez obcą siłę.
Nagranie z kamery zniknęło i ponownie zobaczyłam twarz Ericka. Był szeroko uśmiechnięty, jak nigdy wcześniej. Zadrżałam.
– Jak sama widziałaś, masz wielki dar. Nie pozwolę ci go zmarnować. Od teraz należysz do mnie, a ja zamierzam wykształcić w tobie maksimum mocy – odchrząknął pozbywając się uśmiechu z twarzy. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego co robi. – Jutro o tej samej porze będziesz miała kolejny Test. Odpocznij trochę. Za godzinę dostaniesz obiad.
Pokiwałam głową, gdy światło zgasło, a ja ponownie zostałam odseparowana od wszystkich i wszystkiego.

*

Następnego dnia zaraz po śniadaniu zostałam przewieziona do Sali Prób. Kiedy weszłam we wnętrzu stało już kilku ludzi, ale tym razem mieli przy sobie broń białą. Było ich pięcioro. Każdy z nich miał na sobie moro mundur. Jednym z nich była dziewczyna z blond kucykiem wywijająca sprawnie tomahowkiem. Facet obok niej miał łuk, następny sztylety w obu rękach. Dalej były dwie czarne dziewczyny wyglądające dokładnie tak samo, ale jednej przez polik przechodziła prosta blizna. Obie miały tą samą broń, wekiery. Opierały się na nich rozglądając się nudnym spojrzeniem dookoła. Wokół bioder przewiązały pasy z kieszonkami do których wetknęły gwiazdy do rzucania.
Spięłam się, ale i tak poczyniłam krok do przodu. Gdy wyłoniłam się z wejścia wszystkie spojrzenia zostały skierowane na mnie.
– Witam, wszystkich – ogłosił Erick z głośników. – W szczególności ciebie, Hurricane. Moja droga, chciałabym, abyś wiedziała, że ci ludzi, których masz przed sobą to więźniowie. Daliśmy im możliwość: albo odsiadują dożywocie albo wywalcza życie. Jeśli zabiją ciebie zyskają wolność jeśli przegrają... No cóż.. wtedy niech bóg im odpuści winy. Jestem pewien, że doskonale wiesz jak używać swoje zdolności, ale musisz je rozwinąć. Dlatego masz zabić wszystkich tych ludzi, rozumiesz?
Zacisnęłam wargi, gdy jedna z murzynek – z blizną – popatrzyła na mnie kpiarsko.
– Nie – warknęłam, a moje dłonie zwinęły się w pięści. –Nie zamierzam nikogo zabijać.
Erick roześmiał się chłodno.
– Będziesz musiała jeśli chcesz żyć. A teraz sprawy techniczne. Kiedy zabrzmi gong możecie zacząć walczyć, a kiedy klakson oznacza to przerwę. Zrozumiano? Mam nadzieję. – wyłączył głośniki nie czekając na odpowiedź. Przypuszczałam, że i tak nikt by nie odpowiedział.
Ze zgrozą wpatrywałam się w moich rywali. Gdy zabrzmiał gong jako pierwsza ruszyła na mnie Blizna. Niespodziewanie dobrze radziła sobie z wekierą. Gdybym nie rzuciła się w bok zanim do mnie dotarła byłaby ze mnie krwawa miazga. W momencie, gdy udało mi się uciec od jednego przy moim boku już stanął łysy facet ze sztyletami. Gdy ciął mnie w ramię obok ucha przeleciała mi strzała, a wekiera Blizny minęła mnie o milimetr. Jak dla mnie miarka się przebrała.
Już nie raz używałam swoich zdolności, potrafiłam to robić, ale nie zawsze kontrolować. Kiedy byłam w warunkach wyjątkowego stresu mogłam przez przypadek wyważyć drzwi. Jednak wbrew wszystkim za i przeciw teraz wykazałam się niespotykanym spokojem. Zanim ktokolwiek zdążyłby mnie skrzywdzić wystawiłam ręce w bok i zmarszczyłam brwi, gdy przez palce przeskoczył mi prąd. Następnie wydarzyło się coś czego nie przewidywałam ani ja ani więźniowie.
W sali zerwał się silny wiatr podnosząc z podłogi każdego prócz mnie. Blizna wrzasnęła jak opętana, a broń wyślizgnęła się z jej rąk uderzając z hukiem o ziemię. Moimi włosami i ubraniem targały silne porywy, ale byłam jak wrośnięta w podłogę, żadna siła mnie nie mogła ruszyć. Zaciskałam usta w skupieniu. Nigdy nie potrafiłam czegoś takiego zrobić, ale to nie było dla mnie całkowite zdziwienie, bo nigdy jeszcze nie próbowałam się bronić przed człowiekiem używając tej mocy.
Skupiłam się bardzo i poruszyłam rękami. Było to jak komenda dla mojej wewnętrznej energii psychicznej.  Posłałam wszystkich więźniów na ścianę naprzeciwko. Uderzyli w nią dosyć głośno. Większość szybko się pozbierała, ale Łysy i siostra Blizny wyglądali na nieprzytomnych. Za to blondynka z tomahowkiem już biegła w moją stronę biorąc duży zamach. Opuściłam ręce wzdłuż tułowia, ale to nie przeszkodziło mocy wydostać się na zewnątrz. Wokół blondynki zaczęło powoli tworzyć się tornado, które z sekundy na sekundę powiększało się za moją sprawą. Kobieta krzyczała jak opętana i kazała mi przestać, ale nie mogłam tego zrobić. Gdybym tylko ją puściła starałaby się mnie zabić i znów bym musiała to zrobić.
Odetchnęłam parę razy omiatając spojrzeniem pozostałych. Blizna i Łucznik szeptali ze sobą nerwowo patrząc na mnie. Gdy zobaczyli,  że na nich patrzę oddalili się od siebie i kobieta zamiast biec w moją stronę atakować wekierą wyciągnęła coś zza pasa tak szybko, że nie dałam rady nawet zauważyć.
Coś przeleciało koło mojej twarzy. Poczułam nagłe ciepło na poliku, potarłam go i na mojej ręce pozostały ślady krwi. Popatrzyłam na nią ze złością, a następnie na jej pas. W jednej chwili wszystkie pozostałe gwiazdy zostały uwolnione z niego. Blizna patrzyła na to w osłupieniu. Gwiazdy oddaliły się od niej na kilka metrów, a ona zaczęła się cofać, aż do ściany. Wielkimi z przerażenia oczami patrzyła na jej własną broń skierowaną przeciw niej. Skinęłam głową, a gwiazdy poleciały do Blizny przygważdżając ją do ściany za ubrania. Nie zraniłam jej. Nawet nie zamierzałam.
Chciałam już się odwrócić, poszukać wzrokiem łucznika, gdy coś uderzyło mnie w tył głowy. Przed oczami zatańczyły mi gwiazdy i ledwie dałam radę zachować równowagę. Tornado w którym była blondynka przestało istnieć, ale ona siedziała jak pijana na ziemi, a jej broń leżała daleko w tyle.
Obróciłam się za siebie i po raz kolejny oberwałam, ale w twarz. Tym razem padłam plecami na ziemię. Z góry patrzył na mnie Łucznik z perfidnym uśmieszkiem na pooranej bliznami twarzy. Jego kocie zielone oczy wpatrywały się we mnie chciwie, a przez rude włosy wyglądał jak skrzat. Zamrugałam nerwowo niepewna co robić, na chwilę przestałam trzeźwo myśleć. Udało mi się zrozumieć swoją sytuację dopiero, gdy grot od strzały pędził w moją stronę.
Z wrzaskiem protestu odrzuciłam strzałę siłą umysłu. Obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i poleciała w stronę Łucznika. Ten od razu rzucił się na ziemię, a grot wbił się w ścianę w miejscu, gdzie jeszcze stał chwilę temu.
Wstałam z ziemi o ostentacyjnie otrzepałam bluzkę. Rozejrzałam się dookoła. Blizna nadal była przygwożdżona, ale próbowała się wyszarpać. Blondynka siedziała na podłodze oniemiała. Siostra Blizny i Łysy powoli odzyskiwali przytomność. Potem spojrzałam na Łucznika, był przytomny, ale nie wyglądał jakby miał zamiar mnie ponownie atakować. W oczach czaiła mu się panika.
– Zbij ich, Hurricane – rozkazał ostry głos Ericka Whistlera.
– Nic z tego – warknęła. – Nie jestem taka. Nie zamierzam robić tego co mi rozkażesz – ruszyłam raźnym krokiem do windy, ale w pewnym momencie zatrzymałam się i dodałam jeszcze: – A tak w ogóle to nie jestem Hurricane. Nazywam się Aleka. Aleka Petrov.